wtorek, 26 listopada 2013

Ks. Karol Stehlin FSSPX - Kto stoi, niech baczy, aby nie upadł…


Uzdrowienie dwóch niewidomych, Julius Schnorr, XIX w.







Ks. Karol Stehlin FSSPX

 

 Kto stoi, niech baczy, aby nie upadł…



Drodzy Czytelnicy!


W funkcjonowaniu ciała ludzkiego prędzej czy później pojawiają się jakieś objawy chorobowe: zachwianie równowagi, osłabienie, ataki wirusów z zewnątrz, wewnętrzne stany zapalne... Długa jest ich lista. Z podobnym zjawiskiem mamy do czynienia w życiu duchowym. Jeśli ktoś uważa inaczej i jest o rozwój swojego życia duchowego spokojny, niech przypomni sobie słowa św. Pawła: „Kto więc mniema, że stoi, niech patrzy, żeby nie upadł” (1 Kor 10, 12).
Choroby trapiące nasze życie duchowe można podzielić na dwie grupy. Pierwsza to choroby spowodowane przez czynniki zewnętrzne. Są nimi pokusy diabła i wpływ świata, który w ręku złego ducha jest bardzo często narzędziem zniewalania grzechem ludzkiej duszy. Druga grupa chorób nękających nasze życie duchowe to „wewnętrzne stany zapalne”, wśród których wymienić należy skutki grzechu pierworodnego, na czele z pożądliwością oczu, pożądliwością ciała oraz skłonnością do pychy. Można więc powiedzieć, że niedomagamy wszyscy. Bez wyjątku.
Ludzi cierpiących na duchowe choroby można podzielić na dwie kategorie. Pierwszą stanowią ci, którzy z chorobowego stanu swojej duszy nie zdają sobie sprawy. Druga to ci, którzy niedomagania swego życia duchowego dostrzegają. Oczywiście, ci pierwsi są w gorszej sytuacji: jak bowiem mają szukać lekarza, jeśli nie wiedzą, że są chorzy? Drudzy, wiedząc o swych dolegliwościach duchowych, najczęściej próbują im jakoś przeciwdziałać, szukają lekarstwa, szukają jakiegoś środka zaradczego. Jednym z dzieł miłosierdzia wobec duszy jest pouczanie nieumiejętnych, innym jest upominanie grzeszących. Temu celowi ma służyć niniejszy artykuł, pisany z pamięcią o poleceniu Chrystusa Pana: „Wyrzuć pierwej belkę z oka twego, a wtedy zobaczysz, jak wyrzucić źdźbło z oka brata swego” (Mt 7, 5).
Jeśli czujemy się źle, to najpierw trzeba postawić diagnozę, poznać ognisko choroby. Im gruntowniej to uczynimy, tym lepsze będą rezultaty leczenia. Główny środek zaradczy w duchowych chorobach to znajomość depozytu objawionej prawdy. Ale to nie wystarcza. Można dobrze znać wszystkie lekarstwa, ale dopóki ich nie zaczniemy stosować regularnie, nic nam nie pomogą.
W stosowaniu kuracji leczniczej należy więc wykazać się konsekwencją. Ponadto, gdy się niedomaga, to po coś trzeba sięgnąć, a z czegoś innego trzeba zrezygnować. Podobnie jest np. z człowiekiem leczącym się z grypy. Sięga po lekarstwo, a jednocześnie rezygnuje ze spacerów poza domem. Gdyby chciał zażywać lekarstwo, a jednocześnie chodził na spacery, to jego stan niebezpiecznie pogorszyłby się, a lekarstwa byłyby nieskuteczne.
Wymieńmy niektóre choroby, trapiące ludzkie dusze oraz środki zaradcze dostępne w naszej konkretnej sytuacji.


1. „Choroby umysłu”  

polegają na zaniedbaniach w wychowaniu charakteru i formacji intelektu. Szkoły państwowe nie są właściwym miejscem do wychowywania i edukacji. Arcybiskup Marcel Lefebvre mówił do rodziców o szkołach liberalnego ducha: „szkoły psują wasze dzieci” (Kazania..., s. 110). Tym zagadnieniem zajmuje się artykuł o ważności katolickiej szkoły.


2. „Choroby serca”

które można by nazwać inaczej „chorobami układu krążenia” albo „niewydolnością krążenia”. Polegają one na posiadaniu jedynie słabej, niedostatecznej, powierzchownej wiedzy religijnej. Powszechnie cierpimy na słabą znajomość nauki Kościoła. Płytko jesteśmy zakorzenieni w nauce katolickiej. Już nie tylko obca jest nam filozofia chrześcijańska, która swój szczyt osiągnęła w realizmie tomistycznym, ale nawet choćby pobieżnie nie znamy wielu encyklik papieskich. Także z dobrą znajomością katechizmu jest czasem problem... Ten godny najwyższego ubolewania stan powoduje wpadanie w jedną z dwóch skrajności. Jedni stają na gruncie praktycznego materializmu, konsumpcjonizmu: życie duchowe tak naprawdę nie ma dla nich większego znaczenia. Oprócz krótkich modlitw w ciągu dnia i Mszy św. niedzielnej nie mają Panu Bogu nic do ofiarowania. Dlatego, choć są wierzącymi, to jednak gubią się w troskach i sprawach doczesnych, przemijających, materialnych.
Drudzy stoją na gruncie idealizmu, przejawiającego się w marzycielstwie czy wręcz w utracie kontaktu z rzeczywistością. Ponieważ nie układa im się w życiu zawodowym lub rodzinnym, zaczynają szukać ideału wyższego niż płytki materializm, co w praktyce oznacza marzenia o wielkich osiągnięciach. Nieugruntowani w katolickim realizmie, wzdychają do rzekomej idylli życia na wsi, namiętnie rozczytują się w pamiętnikach pisanych w XIX wieku, bez końca rozprawiają o trudnej sytuacji geopolitycznej. Jeśli napotykają trudności życiowe, to zamiast stawiać im czoła, biernie czekają na cud.

Kuracja: należy rozpocząć solidne studium tradycyjnej nauki Kościoła, a przede wszystkim katechizmu oraz podstaw filozofii tomistycznej. Arcybiskup M. Lefebvre wzywał: „Szanujcie jak najbardziej dawne katechizmy” (Kazania..., s. 271), a w innym miejscu: „Pozostańmy zatem wierni św. Tomaszowi z Akwinu” (Kazania..., s. 133). Wierni powinni wręcz domagać się od swych pasterzy, aby im regularnie wykładali katechizm.


3. „Choroba krótkowzroczności” 

sprawia, że widzimy tylko to, co mamy na wyciągnięcie ręki, tylko to, co widzimy tu i teraz. Jej głównym objawem jest naturalizm, czyli brak patrzenia na życie w sposób nadprzyrodzony. Człowiek cierpiący na tę dolegliwość traci z pola widzenia perspektywę wieczności. A jeśli przestaje widzieć niebo, to opuszcza głowę i widzi ziemię. Co więcej, zaczyna wierzyć, że ważnym jest tylko to, co widzialne i dotykalne. Na tym gruncie duszę zatruwa nawet jeśli nie ideowy ateizm, to z całą pewnością praktyczny materializm, polegający na przywiązywaniu zbytniej troski do spraw doczesnych. Ludzi sukcesu, wpływowych i bogatych, jest na ziemi dużo mniej niż tych, którzy cierpią na niedostatek czegoś lub borykających się z brakiem wsparcia. Dlatego w większości wypadków „choroba krótkowzroczności” kończy się opanowaniem duszy przez strach i różnego rodzaju lęki o przyszłość. Długotrwałe lęki z kolei powodują paraliż życia duchowego.

Kuracja polega na codziennej modlitwie o wiarę i nadzieję, na aktach ufności, oraz na korzystaniu z rekolekcji ignacjańskich. Święty Maksymilian pisał: „Oczywiście, że człowiek o własnych siłach nie może zwyciężyć samego siebie. Tu trzeba porządku łaski, po prostu zależnej od modlitwy. Która dusza więcej się modli, ma więcej pokoju i szczęścia” (Konferencje..., s. 239).


4. „Obciążenia dziedziczne, pokoleniowe” 

powodują powielanie przez młodsze pokolenie błędów pokolenia starszego. Często dzieci są niejako skazane na niedojrzałość z tego powodu, że są wychowywane przez rodziców o niedojrzałych osobowościach. Jeśli rodzice nie mają silnej woli, to jak mają ją wykształcić u swoich dzieci? Zły przykład rodziny, z której się wyszło w świat, powoduje najczęściej zło w rodzinie, którą się samemu założyło. To zło przejawia się w niewłaściwych relacjach małżeńskich i nadużywaniu lub zaniechaniu władzy rodzicielskiej.
Mężowie nie rozumieją potrzeb żon, a żony nie starają się zrozumieć potrzeb swoich mężów. Ojcowie nadużywają władzy rodzicielskiej grzesząc radykalizmem i zbytnią surowością. Matki zaś ulegają bezkrytycznej miłości wobec dzieci i rezygnują ze sprawowania władzy rodzicielskiej poprzez okazywanie im zbytniej łagodności, pobłażliwości i naiwności. Ojciec karze zbyt mocno i często, matka zaś za słabo lub wcale. Ojciec jest zbyt skrupulatny, matka zaś za mało konsekwentna. Ojciec mrozi otoczenie chłodem emocjonalnym, matka zaś rozpieszcza dzieci i psuje je zaspakajając najprzeróżniejsze ich zachcianki oraz kaprysy.

Kuracja: należy sięgać po dobrą, katolicką literaturę o sztuce prowadzenia życia małżeńskiego i wychowania dzieci. Należy dbać o kontakt z własnymi dziećmi, by czuły, że rodzice je kochają stałą oraz wymagającą miłością. Trzeba się problemami własnych dorastających dzieci osobiście zainteresować, a nie zostawiać swoich pociech sam na sam z internetem, telewizją czy gromadą rówieśników. Należy mieć czas dla swojego współmałżonka lub swojej współmałżonki. Mężowie nie mają obowiązku wykonywać wszystkich poleceń żon, tak jak podwładny wobec przełożonego, ale powinni je zawsze ze zrozumieniem i cierpliwością wysłuchiwać. Niewiele zachowań mężczyzny tak potrafi rozdrażnić kobietę jak lekceważący brak czasu na wysłuchanie tego, co ona ma do powiedzenia.
Żony nie są niewolnicami czy sługami swoich mężów, ale powinny uznawać ich za głowę rodziny. Bez tego więzy małżeńskie muszą ulec rozluźnieniu, a często po prostu się rwą. Niewiele zachowań kobiety jest w stanie tak rozsierdzić mężczyznę, jak upartość i apodyktyczność charakteru oraz roszczenie do posiadania racji zawsze i we wszystkim. Trzeba więc dbać o katolicki wymiar naszych rodzin. „Rodzina i społeczeństwo – jak mówił abp M. Lefebvre – są to duchowe rzeczywistości, które zostały stworzone przez Boga! Czy nasz Pan Jezus Chrystus nie ma prawa w nich panować, skoro je stworzył?” (Kazania..., s. 192).


5. Niedojrzałość emocjonalna 

jest niedomaganiem niemal powszechnym. Twierdzi się nawet, że każde kolejne pokolenie jest mniej dojrzałe emocjonalnie niż poprzednie. Ta dolegliwość wyraża się w niezdolności do wypełniania podjętych zobowiązań, jeśli wymagają one trudu i wysiłku. Ludzie emocjonalnie niedojrzali próbują za wszelką cenę jak najdłużej uchodzić za młodych. Boją się zawierać małżeństw, a jeśli już je zawrą, to uciekają od problemów związanych z życiem małżeńskim lub rodzinnym, zamiast próbować je rozwiązywać. Podobny eskapizm życiowy reprezentują wobec osobistych obowiązków oraz problemów zawodowych i społecznych. A w co uciekają? W wirtualny świat, w iluzje, w niekończące się studia, w sporty ekstremalne, egzotyczne wojaże i beztroską turystykę, które pochłaniają czas i pieniądze, ale niczego w życiu nie zmieniają na lepsze. W pełni pasuje do nich określenie „dorosłe dzieci”.

Kuracja: w tym wypadku podjęcie leczenia jest utrudnione, ponieważ wymaga narzucenia sobie dyscypliny i rygoru w codziennym życiu. Trzeba zmusić się do wysiłku wzięcia odpowiedzialności za swoje własne decyzje i za los innych. Trzeba przestać być na płaszczyźnie emocjonalnej dzieckiem lub nastolatkiem. W końcu trzeba zakasać rękawy i zabrać się rzetelnie za wykonywanie obowiązków swego stanu. To wszystko często nie jest łatwe. Arcybiskup M. Lefebvre mówił z aplauzem o ludziach w Afryce, którzy pod wpływem Mszy św. „uświadomili sobie, że konieczne jest dotrzymywanie umów, wypełnianie swoich zobowiązań, szczególnie małżeńskich, mimo wyrzeczeń jakie to za sobą pociąga” (Kazania..., s. 105). Pokonanie niedojrzałości emocjonalnej jest więc zawsze możliwe.


6. Utrata właściwej ważności spraw 

jest zanikiem świadomości, co w życiu jest najważniejsze, co jest ważne, a co w ogóle nie ma jakiejkolwiek wartości. Oczywiście, każdy człowiek rozróżnia banknoty o poszczególnych nominałach i zna ich różną wartość. W takich i podobnych sprawach nie sposób utracić właściwej perspektywy patrzenia. Trudniej jednak ją zachować, stojąc na przykład przed alternatywą odmówienia różańca lub spędzenia kolejnej godziny przed ekranem komputera czy telewizora. W takich sytuacjach często pozwalamy treściom bezwartościowym angażować naszą uwagę, a nie mamy czasu na to, co jest istotne i cenne.
Troska o osiągnięcie dojrzałości w sprawach wiary i staranie się o uświęcenie własnej duszy są zepchnięte na dalszy plan poprzez przesadne zaangażowanie się w spory polityczne, rywalizację partyjną czy też w jakieś hobby. Są ludzie, dla których spędzenie całego dnia z wędką na rybach lub na trybunach stadionu sportowego jest czymś łatwym i przyjemnym. Natomiast pozostanie po Mszy św. na krótkim nabożeństwie czy adoracji Najświętszego Sakramentu wykracza poza granice ich możliwości.

Kuracja: należy ograniczyć niepotrzebną i jałową aktywność zewnętrzną, a skupić się na sprawach ważnych i najważniejszych. Trzeba pamiętać o słowach abpa M. Lefebvre’a: „Sprawy Boże, sprawy wieczne, sprawy nieprzemijające wznoszą się nieskończenie ponad to wszystko, co przemijające, ponad to wszystko, co śmiertelne, ponad to wszystko, co dzieje się na tym świecie, ponad to wszystko, co ulotne” (Kazania..., s. 87).


7. „Zachwianie równowagi, problemy z błędnikiem” 

– tak można umownie nazwać podejrzliwość, nieufność oraz brak taktu i kultury wobec cudzych spraw. Ludzie przypisują sobie często rolę reformatorów Kościoła, „zbawców ojczyzny” lub tropicieli wszelkiego zła, oczywiście nie w swoim postępowaniu, tylko w postępowaniu bliźnich. Dlatego często wydają sądy o duchownych – że są modernistami, o politykach – że są masonami, o intelektualistach – że są obcymi agentami oraz ludźmi „podejrzanymi”... Tropienie różnych „czarnych charakterów” ma miejsce najczęściej na forach internetowych, co prowadzi do bezpowrotnej utraty czasu zmarnowanego na jałowe polemiki.

Kuracja: podobnie jak w przypadku utraty właściwej wagi spraw, czyli poprzez zaprzestanie marnowania cennego czasu i zabranie się do wykonywania rzeczy naprawdę ważnych, wśród których zasadnicze są, oczywiście, obowiązki stanu.


8. „Intelektualny niedorozwój” 

– nie waham się w ten sposób nazwać uzależnienia od takich wynalazków techniki, jak telewizja, gry elektroniczne, internet, telefony komórkowe, smartfony, tablety, netbooki czy inne tego typu urządzenia. Dorośli ludzie traktują często wynalazki techniki nie jako narzędzia potrzebne do pracy, ale jako zabawki, od których psychicznie i emocjonalnie uzależniają się, tak jak organizm uzależnia się np. od alkoholu czy nikotyny. Wobec mediów zajmują postawę bezkrytyczną, naiwną i łatwowierną. Człowiek „intelektualnie niedorozwinięty” uznaje za godziwe, dobre, prawdziwe i pożyteczne wszystko to, co ludzie mediów (dziennikarze, filmowcy, blogerzy, celebryci czy inne tzw. „autorytety moralne”) za takie podadzą.

Kuracja: należy zachować dystans i krytycyzm wobec mediów, tak by nie stać się przedmiotem niczyjej manipulacji. W przypadku uzależnienia od mediów, konieczna jest kwarantanna oraz ograniczenia w późniejszym korzystaniu z nich.


9. „Choroba wygodnictwa i konformizmu”

czyli kult „świętego spokoju”. Często rzeczywiście nie należy się angażować w coś, ponieważ sprawa ta jest nieistotna i nie warto na nią tracić sił potrzebnych gdzie indziej. Wolny czas jest ograniczony i odporność naszych nerwów też. Niekiedy jednak oszczędzanie własnych sił jest po prostu życiowym wygodnictwem. Czasami należy o coś ważnego walczyć, o coś się spierać, a człowiek macha na to ręką i mówi, że to nic ważnego, stwierdza: „Niech zajmą się tym inni”, albo pyta: „Dlaczego angażować mam się właśnie ja?”. Rezygnuje z zaangażowania nie po to, by poświęcić swe siły jakiejś ważniejszej sprawie, ale w tym celu, aby przeżyć kolejny dzień w stanie „świętego spokoju”. Chce mieć spokój za wszelką cenę i dlatego nie broni prawdy przed błędem, dobra przed złem. Jest obojętny wobec palących problemów nękających instytucje państwowe czy też kościelne. Kultowi „świętego spokoju” towarzyszy krótkowzroczna i błędna zasada „jakoś to będzie”. Szczególnie szkodliwe jest wygodnictwo w czasie pokusy, bowiem sprzyja kapitulacji przed nią. Łatwiej jest wówczas zgrzeszyć niż odeprzeć pokusę, grzech jest sojusznikiem, a cnota wrogiem.

Kuracja: lekarstwem jest ćwiczenie się w cnocie męstwa, tak by mieć siłę do trwania przy tym, co zgodne z wolą Bożą i do walki z tym, co się Panu Bogu nie podoba. Dobrze też jest kształtować swoje życie według zasad Rycerstwa Niepokalanej, które sprzeciwiają się duchowemu pacyfizmowi. Trzeba często wracać do słów abpa M. Lefebvre’a, będących dla dusz alarmem i przestrogą: „Chciałoby się nas nakłonić do swoistego rodzaju pacyfizmu, który jest ni mniej, ni więcej tylko tchórzostwem wobec wroga, wobec szatana, wobec tych, którzy chcą zniszczyć wszystkich chrześcijan po to, aby ostatecznie zgładzić naszego Pana Jezusa Chrystusa tu, na ziemi. Chce się, abyśmy odłożyli broń modlitwy. Stwierdzono, że teraz nadszedł czas pokoju za wszelką cenę” (Kazania..., s. 137).


10. Jansenizm w pożyciu małżeńskim  

– to niezależna od okoliczności negacja jakiegokolwiek uwzględniania w pożyciu intymnym małżonków naturalnych okresów płodności i niepłodności kobiety. Nauka katolicka głosi, że współżycie intymne małżonków musi być zawsze otwarte na poczęcie i przyjęcie nowego życia. Nie wyklucza to jednak w pewnych sytuacjach świadomego powstrzymywania się od współżycia w okresach płodnych kobiety i podejmowania go w okresach niepłodnych. Przesadny rygoryzm w sprawach pożycia intymnego w małżeństwie tego rodzaju postępowanie uznaje za grzech ciężki.

Kuracja: należy dokładnie przeczytać tekst przemówienia papieża Piusa XII do uczestniczek kongresu Włoskiej Katolickiej Unii Położnych z 1951 roku i przyswoić sobie treść tego ważnego dokumentu. Wynika z niego, że są określone sytuacje, kiedy uwzględnianie przez małżonków w pożyciu intymnym okresów płodnych i niepłodnych kobiety „moralnie może być dozwolone”.


11. „Choroba prywatnych wizji i rzekomych objawień” 

– jest zjawiskiem odwrotnie proporcjonalnym do szacunku wobec objawień uznanych oficjalnie przez Kościół. Dziwić się należy sytuacji, gdy ktoś nie okazuje większego zainteresowania objawieniom z La Salette, Lourdes czy Fatimy, a ekscytuje się niepotwierdzonymi przez autorytet Kościoła relacjami prywatnych osób, które twierdzą, że rozmawiają ze świętymi, z Matką Bożą, z Panem Jezusem bądź z Duchem Świętym, oraz otrzymują od nich orędzia do ludzkości oraz misje do spełnienia. Fascynacje tymi rzekomymi objawieniami są niewątpliwie znakiem poważnego duchowego niedomagania.
Uleganie złudzeniom na tle religijnym, żądza sensacji, przedkładanie prywatnej pobożności ponad publiczny kult Kościoła, angażowanie się w różnego rodzaju prywatne „krucjaty” – są to zachowania godzące w wiarę katolicką i zdrową pobożność. Bardzo szkodliwe dla duchowości jest poważne traktowanie rewelacji o rychłym nadejściu końcu świata. Pamiętajmy, że tego typu zwodnicze rewelacje były ogłaszane w każdym stuleciu po Wniebowstąpieniu Chrystusa Pana.

Kuracja: należy skupić się na wykonywaniu obowiązków stanu; ponawiać akty nadziei, wiary i miłości oraz czytać katechizm i Nowy Testament, biografie świętych i opisy uznanych przez Kościół objawień, z których najważniejsze są objawienia fatimskie. Święty Maksymilian uczył, że nie chodzi o to, by „dużo przeczytać z ciekawości, ale raczej mało, a dobrze; to cośmy przeczytali, należy wprowadzić w życie” (Konferencje..., s. 289).


12. „Choroba sieroca” 

– chodzi tu o ukryty lub jawny sedewakantyzm, który polega na tym, że nieuprawnione osoby przypisują sobie kompetencje, których w rzeczywistości nie mają. Zwolennicy tej teorii roszczą sobie prawo do wydawania kategorycznych sądów w sprawach, w których nie mają ani obiektywnych uprawnień ani nie otrzymali stosownego mandatu od władz Kościoła do wydawana tak poważnych orzeczeń. Osoby, które uległy tej chorobie, twierdzą ze 100-procentową pewnością, że wiedzą, od kiedy Stolica Apostolska jest opróżniona, a Kościół katolicki jest pozbawiony widzialnej Głowy.

Kuracja jest trudna, ponieważ wymaga przede wszystkim poskromienia pychy. Trzeba – jak radził św. Maksymilian – naśladować Pana Jezusa, który „przez 30 lat był posłuszny Matce Najświętszej, św. Józefowi i mówił, że stale pełni wolę Ojca”. Trzeba trzymać się wiernie nauki Kościoła, stać w szeregu sług katolickiej Tradycji i zachować odporność wobec działalności „fałszywych proroków”. Założyciel Niepokalanowa nauczał: „Najwięcej dla sprawy Niepokalanej zrobić może ten, kto doskonale, jak najdoskonalej pełni we wszystkim wole Bożą” (Konferencje..., s. 117), zaś abp M. Lefebvre mówił: „Chrześcijaństwo jest to zależność Boga” (Kazania..., s. 225).


13. Duchowa schizofrenia

czyli swoiste rozdwojenie jaźni na tle religijnym. Jest to łączenie treści (zachowań) religijnych sprzecznych lub wykluczających się. Najjaskrawszą ilustracją takiej postawy jest chodzenie jednocześnie na Novus Ordo Missae, czyli nową Mszę ks. Bugniniego oraz na Ordo Missae, czyli na tradycyjną Mszę św., skodyfikowaną przez papieża św. Piusa V. Innym przejawem schizofrenii duchowej jest uczestniczenie na przemian w spotkaniach charyzmatycznych z „modlitwami o uzdrowienie” oraz w nabożeństwach tradycyjnych. Tendencja do godzenia tego co sprzeczne, przeciwstawne lub rozbieżne wynika z minimalizowania ich istotnych różnic.

Kuracją może być tylko odważne dokonanie wyboru, jednoznaczne podjęcie decyzji, jasne określenie swego miejsca w Kościele po stronie prawdy i katolickiej Tradycji, a nie po stronie tych, którzy tę Tradycję chcą zmarginalizować lub wręcz w ogóle zlikwidować. Arcybiskup M. Lefebvre mówił: „Dla każdego, kto wyznaje wiarę katolicką, obowiązkiem jest absolutne odrzucenie reform soborowych, które przeczą Urzędowi Nauczycielskiemu Kościoła i pouczeniom papieży sprzed Soboru Watykańskiego II” (Kazania..., s. 249).
Wszystkie te duchowe choroby tak naprawdę są przeszkodami na drodze do świętości. Życie w tej doczesnej dolinie łez jest krótkie. Czasu na nawrócenie i uświęcenie nie mamy za wiele. Śmierć i sąd zbliżają się nieuchronnie, nawet jeśli ktoś uważa, że dzieje się to powoli. Rozstanie z tym światem może nas zaskoczyć nawet już dziś. Nie czekajmy więc na lepszą okazję do podjęcia walki ze swoimi duchowymi chorobami. Lepszej chwili, jak ta trwająca teraz, może już nie być.
Zachęcam więc siebie i was, drodzy Czytelnicy, do mobilizacji i wypowiedzenia wojny chorobom duszy, które szybko mogą spowodować trwałą utratę Bożej łaski. Zachęcam do podjęcia z nową gorliwością pracy nad sobą, do dobrze przygotowanej spowiedzi świętej. Przecież nie chcemy oddalić się od naszego Pana Jezusa Chrystusa. Chcemy żyć w obecności Boga i kiedyś usłyszeć z Jego ust: „Pójdźcie błogosławieni Ojca mojego, weźcie w posiadanie królestwo, przygotowane wam od założenia świata” (Mt 25, 34).
Jeśli pozwolimy chorobie duchowej się rozwinąć, to powali nas z nóg. Są granice, których przekroczenie jest nieodwracalne. Gdy człowiek takie granice przekracza, to najczęściej nie zdaje sobie sprawy z powagi konsekwencji. Kiedy po czasie uświadamia sobie, do jakiego stanu złe wybory go doprowadziły, wówczas może być już za późno na zmianę. Jeśli w naszej walce zacznie brakować sił, to pamiętajmy o Tej, którą nazywamy Salus infirmorum czyli Uzdrowieniem chorych. Niepokalana dopomoże nam w zmaganiach o zdrowie duchowe, czyli w staraniach o osiągnięcie świętości. Tak jak Pan Jezus zwyciężył świat własną mocą (por. J 16, 33), tak my nasze niedomagania możemy zwyciężyć z Jego łaską.


  [www.piusx.org.pl]

piątek, 22 listopada 2013

Konsekracja nowego kościoła Bractwa w Chile – rozmowa z ks. Konstantynem Najmowiczem FSSPX.



 
Nowy kościół FSSPX w Santiago pod wezwaniem Niepokalanego i Bolesnego Serca N.M.Panny







Przed kilkoma dniami wrócił Ksiądz z Ameryki Południowej, z Chile, gdzie uczestniczył w uroczystościach związanych z konsekracją nowego kościoła Bractwa Świętego Piusa X w stołecznym Santiago. Obrzędu dokonał bp Alfons de Galarreta. Z pewnością była to uroczystość bardzo piękna i chyba warta trudów podróży?

– To prawda. Ale pomysł, żeby polecieć do Santiago, nie był mój. Zrodził się w czasie tegorocznej wizyty w Polsce bp. de Galarrety. Znam język hiszpański, dzięki czemu przypadł mi zaszczyt częstego towarzyszenia jego ekscelencji, a on, gdy dowiedział się, że niegdyś przez dwa lata mieszkałem w Santiago, zachęcał mnie do ponownego odwiedzenia Chile. Zaproponował, żebym przyleciał właśnie na te uroczystości, co było ofertą tym bardziej kuszącą, że na antypodach w listopadzie panuje wiosna. Ks. Stehlin, mój przełożony, udzielił pozwolenia, więc zacząłem przygotowania do podróży.


Powiedział Ksiądz, że przez dwa lata mieszkał w Santiago.
 
– Tak. W 2009 r., po tym, gdy złożyłem wniosek o eksklaustrację z zakonu karmelitańskiego i prośbę o inkardynację do Instytutu Dobrego Pasterza, zostałem skierowany do Chile, aby wspomóc w pracy duszpasterskiej ks. Rafała Navasa.


To tam nauczył się Ksiądz języka hiszpańskiego?

– Nie. Hiszpańszczyzna jest językiem wielkich świętych zakonu karmelitańskiego. Nauczyłem się go podczas pobytu w Ávila, gdzie miałem zamiar napisać licencjat naukowy, ale w końcu – przerażony stanem tamtejszego Kościoła – wróciłem do Polski. Wszystko to jednak już odległa przeszłość, poza tym wiernym Bractwa Św. Piusa X znana jest droga, którą Opatrzność mnie do nich prowadziła.


Zapewne nie wszystkim, ale rzeczywiście nie o tym mieliśmy rozmawiać. Czy może Ksiądz opowiedzieć o apostolacie Bractwa w Chile, o tym jak powstał nowo konsekrowany kościół?

– Bractwo miało w Chile przeorat i kościół, które niegdyś należały do jakiegoś zgromadzenia żeńskiego. Kościół klasztorny, jak to często bywa, nie był zbyt wielki – było tam może 80 miejsc siedzących. Mimo, że była to świątynia niewielka, to jednak bardzo droga sercom wiernych Tradycji w Chile, ponieważ właśnie w tym kościele abp Marceli Lefebvre odprawiał Msze św., głosił kazania, szafował sakramenty. Dla wielu Chilijczyków ta niepozorna świątynia była duchową ojczyzną, w której dokonywało się nawrócenie do Boga i gdzie pogłębiali życie duchowe. Jednak w 2010 r. kościół pw. Niepokalanego i Bolesnego Serca Maryi i przeorat Chrystusa Króla decyzją władz miasta zostały przeznaczone do rozbiórki.

Ale nie była to jakaś akcja wrogów Bractwa?

– Nie. Santiago jest wielką, wciąż rozbudowującą się metropolią, w której mieszka sześć milionów ludzi – to trzecia część obywateli Chile. Decyzję podjęli urbaniści, a miasto wykupiło tę nieruchomość za godziwą cenę. Oczywiście w niewielkim stopniu złagodziło to ból kapłanów i wiernych związanych z tym świętym miejscem. Jednak, jak się później okazało, Opatrzność Boża czuwała nad swoimi dziećmi. Niedługo po wywłaszczeniu zarówno świątynia, jak i dawny klasztor i tak przestały istnieć. W lutym 2010 r. Chile nawiedziło jedno z najsilniejszych zarejestrowanych trzęsień ziemi – 8,8 stopnia w skali Richtera. Jak mówili księża posługujący w Santiago, stary kościół, a zwłaszcza przeorat, w którym już wcześniej pękały ściany, nie miał żadnych szans ostać się przy takich wstrząsach. W ten sposób Bractwo zostało uchronione przed olbrzymimi stratami. Za część odszkodowania uzyskanego po wywłaszczeniu władze dystryktu zakupiły parcelę w Los Condes, jednej z lepszych dzielnic Santiago. Na początek ustawiono tam namiot, w którym przez półtora roku sprawowano Msze św. Nie było to lokum komfortowe – latem w namiocie panowało trudne do zniesienia gorąco, a zimą okropny ziąb – ale ta okoliczność stanowiła tylko dodatkowy bodziec w walce z biurokratycznymi trudności związanymi z uzyskaniem pozwolenia na budowę nowego kościoła i przeoratu.


W końcu się udało i 26 grudnia 2010 r., w święto św. Szczepana Pierwszego Męczennika, bp Tissier de Mallerais położył kamień węgielny pod budowę nowego kościoła. Jakie były Księdza wrażenia po tym, gdy zobaczył tę świątynię już gotową do konsekracji? 
 
– Kościół zbudowany jest z wielkim rozmachem i zachwyca swoją monumentalną bryłą. Jest to budowla neoromańska, która ma ok. 300 miejsc siedzących. Wewnątrz znajdują się trzy stylowe, rzeźbione w kamieniu ołtarze; boczne są dedykowane Najświętszemu Sercu Pana Jezusa i Najświętszej Maryi Pannie z Góry Karmel – Patronce Chile. Nad głównym wejściem umieszczono tympanon przedstawiający Chrystusa Pantokratora w otoczeniu symboli czterech Ewangelistów. Okna świątyni zdobią witraże – część pochodzi z dawnego kościoła i przedstawia Trójcę Przenajświętszą, Matkę Bożą Szkaplerzną i św. Józefa; na nowych witrażach można zobaczyć św. Jakuba Większego – patrona miasta, papieża św. Piusa X, św. Tomasza z Akwinu i św. Teresę od Dzieciątka Jezus. Całość robi naprawdę duże wrażenie.


Zanim jednak mógł Ksiądz wszystko to zobaczyć, musiał pokonać Atlantyk. Jak przebiegła podróż i jakie wrażenie, po tych kilku latach nieobecności, zrobiło na Księdzu Santiago?

– Dokładnie po trzech. Z Warszawy wyleciałem rano 28 października; po południu byłem w Madrycie, a ponieważ samolot do Chile miałem dopiero o północy, to wykorzystałem ten czas na zwiedzanie stolicy Hiszpanii, a późnym popołudniem pojechałem do kaplicy Bractwa, aby spotkać się z ks. Karolem Mestrem, który tam – między innymi – posługuje. Po Mszy św. i wspólnie zjedzonej kolacji ks. Mestre odwiózł mnie na lotnisko, gdzie wsiadłem na pokład samolotu i rozpocząłem długą, bo aż trzynastogodzinną podróż na półkulę południową. W Santiago wylądowałem około 10.00 rano (różnica czasu pomiędzy Polską a Chile wynosi cztery godziny – w Warszawie była wówczas 14.00). Szybko zapomniałem o ponurej jesiennej aurze, jaka panuje teraz w Polsce, bo na antypodach powitała mnie iście letnia pogoda. Temperatura w ciągu dnia dochodziła do 30°C, a jasne, nie przesłonięte najmniejszą chmurką słońce wspaniale oświetlało pierścień Andów okalających stolicę Chile. Na lotnisku czekał na mnie jeden z wiernych korzystających z opieki duszpasterskiej księży FSSPX, który zawiózł mnie do przeoratu. Tak więc w pół godziny od wylądowania mogłem na własne oczy zobaczyć, jak wspaniałego dzieła dokonali kapłani i wierni Tradycji w tym odległym państwie tzw. trzeciego świata.


Wszystko było już gotowe?

– Nie, nie… Mimo, że do dnia konsekracji zostało mniej niż tydzień, to prace przygotowawcze wciąż trwały. Europejczykowi wydawało się rzeczą niemożliwą, by ze wszystkim zdążono na czas. Pełen podziwu obserwowałem spokój ks. Joachima Cortesa, miejscowego przeora, i jego współbraci, gdy na kilkanaście godzin przed uroczystościami nad wejściem do kościoła instalowano kamienny tympanon.


Słynna mañana?

– To jest zupełnie inna mentalność. Czas jest tam inaczej postrzegany, a pojęcie punktualności jest Latynosom słabo znane. A mimo to wszystko było gotowe w terminie!


Uroczystość Wszystkich Świętych temu nie przeszkodziła?

– Obchody dnia Wszystkich Świętych w Chile niczym nie przypominają ani tych z Meksyku, ani też naszych polskich. Po za uroczystą Mszą św. nic nadzwyczajnego tam się nie dzieje. Ludzie nie udają się masowo na cmentarze, nie palą zniczy, tym bardziej nie urządzają procesji z wizerunkiem śmierci.


Jak został Ksiądz powitany w przeoracie?

– Z wielką serdecznością. Byłem jednym z pierwszych gości przybyłych z zagranicy na konsekrację kościoła i jestem bardzo wdzięczny wspólnocie przeoratu w Santiago za udzieloną gościnę.


Miał Ksiądz okazję poznać współbraci nie tylko pracujących, ale i pochodzących z innych kontynentów.

– O, tak, bo w Santiago posługują nie tylko Latynosi – ks. Joachim Cortes, przeor rodem z Argentyny, ks. Juliusz Cezar Coca pochodzący z Boliwii, piastujący urząd ekonoma przeoratu ks. Gustaw Camargo z Brazylii i Urugwajczyk br. Anioł od Jezusa i Maryi – ale także pochodzący z Azji, z jakże odległych Filipin, ks. Fidelis Ferrer. Rozmowy z nimi były bardzo interesujące i pouczające.


Czy spotkał Ksiądz kogoś spośród dawnych wiernych związanych z apostolatem IBP?

– W wolnym czasie odwiedzałem znajome miejsca i osoby. Odżywały wspomnienia i nie obyło się bez wzruszeń, bo Latynosi są jeszcze bardziej emocjonalni niż Słowianie. Apostolat Instytutu Dobrego Pasterza zakończył się w Chile mniej więcej rok po moim wyjeździe do Polski. Zdecydowała wroga postawa miejscowego ordynariusza i stan zdrowia ks. Navasa. Część wiernych zaczęła korzystać z posługi księży Bractwa, a inni chodzą na Msze indultowe.


Proszę opowiedzieć o tym, jak przebiegły uroczystości.

– Kilka dni przed niedzielą 3 listopada zaczęli zjeżdżać się goście. Miałem okazję poznać księży piastujących ważne urzędy w dystrykcie Ameryki Południowej. Przybyli kapłani pochodzili głównie z sąsiedniej Argentyny i Brazylii. Wraz z rektorem seminarium w La Reja ks. Dawidem Pagliaranim oraz tamtejszym profesorem liturgiki ks. Jesusem Mestrem przybyło kilku kleryków, by wesprzeć miejscowych ministrantów w czasie ceremonii liturgicznych. Oprócz duchownych przyjechały całkiem spore grupy wiernych, zarówno osób starszych, jak i młodzieży, związanych z przeoratami w Argentynie i Brazylii. Jak się okazało, nie byłem tam jedynym Polakiem, bo oprócz mnie z kraju przyleciało także dwoje wiernych związanych z kaplicą Bractwa w Tuchowie. W Dzień Zaduszny po południu przyleciał ks. bp de Galarreta, który widząc mnie ucieszył się, że skorzystałem z jego zachęt.
Tego dnia wieczorem ks. biskup poświęcił wodę gregoriańską służącą do konsekracji kościołów i przygotował relikwie, które miały spocząć w głównym ołtarzu. Były to fragmenty doczesnych szczątków św. Jakuba Mniejszego Apostoła, św. Wincentego Phạm Hiếu Liêm – męczennika z Wietnamu, oraz świętych papieży i wyznawców Piusa V i Piusa X. Następnego dnia rano rozpoczęła się pięciogodzinna ceremonia, podczas której ksiądz biskup pokropił mury świątyni od zewnątrz i wewnątrz i w imieniu Kościoła wziął ją w posiadanie, kreśląc na posadzce łaciński i grecki alfabet, namaszczając ściany krzyżmem i zapalając świece – zacheuszki. Jego ekscelencja umieścił w ołtarzu relikwie i zamurował sepulcrum, później namaścił ołtarz olejem krzyżma św. i spalił na ołtarzu kadzidło umieszczone w centrum i w rogach mensy. Następnie została odprawiona Msza św. pontyfikalna, którą uświetnił śpiew połączonych chórów z Argentyny, Brazylii i Chile. Po skończonych ceremoniach ks. przeor zaprosił wszystkich do wspólnego świętowania na podwórzu przeoratu. Namiot, który niegdyś służył do odprawiania Mszy św., teraz stał się wielkim refektarzem dla gości. Młodzież żwawo krzątała się wokół stołów, serwując wszystkim obiad i częstując wyśmienitym chilijskim winem.


Nie od razu wrócił Ksiądz do Polski…

– Tak, w Santiago zostałem jeszcze kilka dni, by nacieszyć się piękną wiosną i nabrać sił przed powrotem do codziennych obowiązków. Jednak powrót do kraju nie minął bez przygód. Wyruszyłem 8 listopada i miałem dotrzeć do Warszawy wieczorem kolejnego dnia. Niestety, z przyczyn technicznych samolot nie mógł wystartować i wszystko opóźniło się o cztery godziny. Straciłem przez to zaplanowane połączenie z Madrytu do Warszawy i po wylądowaniu w Hiszpanii okazało się, że kolejny lot mam dopiero w niedzielę rano. Udałem się do kaplicy w Madrycie, żeby odprawić tam Mszę św. Tego dnia w stolicy Hiszpanii przypadało święto, dzień patronki miasta – Matki Bożej z Almudena (hiszp. Nuestra Señora de la Almudena). Prowizoryczna kaplica była po brzegi wypełniona ludźmi, gdy ks. Montes odprawiał Mszę świętą śpiewaną. Widząc mnie, wierni poprosili, abym usiadł w konfesjonale, ponieważ nie wszyscy, którzy tego pragnęli, zdążyli pojednać się z Panem Bogiem. Czekając na swoją kolej do złożenia Najświętszej Ofiary, z radością służyłem wiernym w Trybunale Miłosierdzia. Później, gdy już odprawiłem Mszę św., jeden z wiernych odwiózł mnie do hotelu przy lotnisku, a kolejnego dnia udało mi się dotrzeć do Warszawy.


…Warszawy jesiennej, ciemnej i zimnej. Powrót do kieratu codzienności.

– Zostałem wyświęcony właśnie po to, aby nosić jarzmo Chrystusowe. Ale dzięki łasce Bożej jest ono – jak mówi sam Pan Jezus – słodkie i lekkie.


Lubi Ksiądz krainy południowe, więc pewnie ucieszył się Ksiądz z faktu, że został odpowiedzialny za kaplice w Chorzowie i Krakowie.

– Niezależnie od klimatu i kierunku świata pójdę tam, dokąd zostanę posłany.


Dziękuję za rozmowę.

– Również dziękuję, a czytelników WTk proszę o ofiarną modlitwę w intencji rozwoju apostolatu Bractwa Św. Piusa X w Polsce.

 [news.fsspx.pl]


wtorek, 19 listopada 2013

"Dokąd prowadzi Taize?" - wykład Księdza Jana Jenkinsa.







Oto zapis wykładu: 
http://www.youtube.com/watch?v=PL62C7BWKtE


 
Ksiądz Jan Jenkins - „Dokąd prowadzi Taizé”.



Drodzy wierni, drodzy słuchacze,

We wielu parafiach w Polsce obserwujemy obecnie zjawisko, które do niedawna jeszcze było tu całkowicie nieznane. Zwłaszcza na terenach uniwersyteckich często zobaczyć można plakaty zapowiadające wyjazd na kolejne spotkanie do Taize. Czym jednak jest wspólnota z Taize i co oferuje ona młodym ludziom? Bez wątpienia jest to fenomen współczesny, coś o czym wzmianki nie znajdziemy ani w Ewangeliach ani w Tradycji Kościoła – czym więc ona jest i jakie są jej cele? O tym właśnie chciałbym dziś mówić – pragnę pokazać wam czym jest Taize i dokąd ono prowadzi. Ostatecznie, jeśli ktoś decyduje się na wyjazd do Taize powinien mieć jakieś pojęcie o tym, gdzie się udaje. Czym więc jest Taize i jakie są jego cele?

Taize wywiera wielki wpływ na współczesny Kościół, o czym świadczą nie tylko plakaty informacyjne, pielgrzymki i spotkania organizowane przez ten ruch, ale też fakt, iż wedle samego Benedykta XVI pieśni wykonywane w Taize rozbrzmiewały nawet w bazylikach rzymskich.

Możemy więc zadać sobie pytanie: jaki jest w skutek owych wpływów?  Dokąd prowadzi to katolików, którzy angażują się w ów ruch? Jaki ma to wpływ na Kościół katolicki? I w końcu: czy katolicy mogą rzeczywiście uczestniczyć w spotkaniach w Taize?

Historia Taize

Ci którzy słyszeli jedynie o Taize, nie wiedzą jednak zbyt wiele o tym ruchu, powinni zapoznać się nieco z jego historią.

Zwolennicy Taize podkreślają w swych materiałach fakt, iż nie stanowią oni w istocie ruchu, że Taize nie jest organizacją czy kościołem. Fundamentalna zasada wspólnoty Taize brzmi, że nie jest ona bynajmniej ruchem czy Kościołem i że osoby z nią związane powinny angażować się w pracę w obrębie swych własnych wspólnot wyznaniowych.

Fakty mówią jednak coś wręcz przeciwnego. Celowo lub nie, ludzie ci stanowią w istocie ruch oraz kościół zgodnie z grecką etymologią tego słowa – zwoływania zgromadzenia. Faktem jest, że gromadzą oni swych zwolenników na modlitwę, podobnie jak to czyni kościół. Faktem jest też, że rozpowszechniają informacje dotyczące własnej działalności, podobnie jak to czyni każdy inny ruch. Są więc oni bez wątpienia ruchem, organizacją, a nawet mają ambicję by stać się czymś więcej niż kościół. Za chwilę powiemy więcej czym jest ów kościół i jakie są jego ambicje – zacznijmy jednak od przedstawienia krótkiej historii Taize.

Historia ta związana jest nierozerwalnie z biografią założyciela wspólnoty, Rogera Schutza. Urodził się on w Szwajcarii jako najmłodsze z dziewięciorga dzieci pastora protestanckiego Charlesa Schutza oraz pochodzącej z Burgundii matki, wywodzącej się od hugenotów. W młodości był podobno bardzo pobożny i wskutek znajomości z wieloma dobrymi katolikami czuł pewien pociąg do katolicyzmu.

Studiował teologię w Lozannie i Fryburgu, zgodnie z życzeniem i wolą swego ojca, który pragnął by w przyszłości został on pastorem protestanckim. Podczas II wojny światowej zaangażował się w działalność szwajcarskiego Ruchu Studentów Chrześcijańskich, należącego do Światowej Federacji Studentów Chrześcijańskich, międzywyznaniowego i ekumenicznego ruchu młodzieżowego, który stanowił prawdopodobnie później inspirację dla założenia wspólnoty z Taize.

Jednakże w trakcie swych studiów oraz pod wpływem znajomych Schutz zaczął doceniać i podziwiać wiele elementów katolicyzmu, między innymi monastyczny ideał życia wspólnotowego. Napisał również wiele książek broniących życia monastycznego jako całkowicie zgodnego z Pismem Świętym. Podziwiał też liturgię Kościoła katolickiego i starał się naśladować ją w codziennych modlitwach. Jego poszukiwanie prawdy doprowadziło go nawet do uznania oraz wcielenia we własnym życiu ideału celibatu.

Jako protestant był on świadkiem niekończących się konfliktów będących skutkiem prywatnej interpretacji Pisma Świętego i gorąco pragnął położyć ostateczny kres wszystkim tym różnicom i sporom pomiędzy różnymi denominacjami protestanckimi. Z tego powodu od swych młodzieńczych lat angażował się w działalność licznych organizacji pan-chrześcijańskich, których celem było wypracowanie jakiegoś rodzaju jedności pomiędzy protestantami. W udzielonym pod koniec życia wywiadzie, wspominając motywy, które doprowadziły go do założenia wspólnoty z Taize powiedział, że to chodziło mu przede wszystkim o zasypanie podziałów między chrześcijanami.

„Byłem zdumiony widząc chrześcijan mówiących o Bogu miłości, a równocześnie marnotrawiących tak wiele energii na usprawiedliwianie swych sprzecznych wzajemnie poglądów. I powiedziałem sobie: Czyż może być coś skuteczniejszego dla przepowiadania Chrystusa niż prowadzenie życia, w którym każdego kolejnego dnia dokonuje się konkretne pojednanie?”

Tak więc już w latach studiów w umyśle jego zrodził się pomysł założenia wspólnoty, która koncentrowałaby się na „pojednaniu” między chrześcijanami, stanowiącej pomost pomiędzy wszelkiego rodzaju denominacjami. Celem było zminimalizowanie różnic poprzez spotkanie i koncentrowanie się raczej na tym co łączy, niż na tym, co dzieli.  Podczas II wojny światowej, w roku 1940, Roger Schutz udał się do Francji, by nieść pomoc swej rozdartej wojną ojczyźnie. Nieopodal wielkiego klasztoru w Cluny, zniszczonego podczas rewolucji francuskiej, założył wówczas swą nową wspólnotę - w małym miasteczku Taize, od którego wzięła ona później swą nazwę. Podczas wojny przyjmował uchodźców politycznych, wśród których było wielu skazanych na wygnanie Żydów. Po dwóch latach złożono na niego donos na policję i zmuszony był uciekać do Genewy, gdzie spotkał wkrótce kilku młodych mężczyzn którzy czytali jego broszurę o życiu wspólnotowym i byli gotowi przyłączyć się do niego.

Po wojnie tytułujący się obecnie „bratem Rogerem” Schutz pomagał niemieckim jeńcom wojennym przetrzymywanym w obozach nieopodal Taize. Jego wspólnota rozrosła się do siedmiu braci, którzy prowadzili skromne życie i w roku 1949 złożyli śluby celibatu oraz życia wspólnotowego – wszyscy oni byli protestantami. W pewien sposób życie jakie wybrali oraz złożone przez nich śluby pozostawały w bezpośredniej sprzeczności z naukami Marcina Lutra, tak więc można by oczekiwać, że kolejnym logicznym krokiem będzie ich powrót na łono Kościoła katolickiego.

Jeśli czyta się biografię Rogera Schutza, nawet pisaną przez jego apologetów, nieuchronnie nasuwa się wniosek, że normalne działanie łaski doprowadziłoby go ostatecznie do Kościoła katolickiego. Z pewnością miał on dobrą wolę, był bardzo szlachetny i pobożny, prowadził zaś życie benedyktyńskiego mnicha. Byłoby czymś naturalnym i logicznym, gdyby wspólnota jego stała się kolejnym zgromadzeniem zakonnym w ramach Kościoła katolickiego. By odnaleźć to, czego poszukiwał, potrzebował on jedynie Magisterium oraz Tradycji Kościoła. Zgromadzenia zakonne niejednokrotnie zakładane były przez konwertytów, przykładem mogą być Misjonarze Ducha Świętego, zgromadzenie założone przez nawróconego z judaizmu syna rabina – czcigodnego Libermanna. Do zgromadzenia tego należał również abp Lefebvre.

Jednakże - i jest to być może najtragiczniejsze w historii Taize - Kościół nie chciał tego rodzaju nowych zgromadzeń zakonnych, jako że sam przyjął obecnie całkowicie inną perspektywę. Po II Soborze Watykańskim nie było już miejsca na konwersje, ale jedynie na dialog. Tak więc zamiast postępować wedle tchnienia łaski, co doprowadziłoby do nawrócenia członków tej wspólnoty, ich szlachetność i wspaniałomyślność zdradzona została przez najwyższą hierarchię Kościoła.

Biografowie stwierdzają jednoznacznie, że przed II Soborem Watykańskim członkowie owej wspólnoty pragnęli porzucić swe błędy i prosili o przyjęcie do Kościoła katolickiego. Wówczas jednak otrzymali od jego władz zdumiewającą odpowiedź: „Nie, poczekajcie. Po soborze staniecie się mostem pomiędzy katolikami a protestantami”. Odmówiono im kanonicznego powrotu do Kościoła, ponieważ władze jego nie chciały, by stali się katolikami, ale by byli rodzajem mostu pomiędzy katolikami a protestantami.

Odpowiedź ta oznaczała, że hierarchowie owi pragnęli czegoś innego niż Kościół katolicki, czegoś „mniej inkluzywnego” czy też „szerszego” i jak napisali: „nie związanego z żadną tożsamością wyznaniową”. Zamiast starać się o jedność Kościoła poprzez zapraszanie swych zagubionych synów do owczarni Chrystusowej, zapragnęli stworzyć nowy rodzaj owczarni, która skupiałaby w sobie wszystkich chrześcijan. Zamiast obdarzyć wspólnotę z Taize łaską przynależności do Mistycznego Ciała Chrystusa - Kościoła katolickiego sprawili, iż stała się ona elementem nowego planu oraz nowej wizji, który wedle ich własnych słów „uwzględniałby bardziej autentyczną wizję pojednania wszystkich denominacji”.

Tak więc po II Soborze Watykańskim wspólnota z Taize rozpoczęła swa nową misję - i stając się stopniowo coraz bardziej wpływową zaczęła pracować nie dla Kościoła katolickiego, ale wykorzystywała jego autorytet dla realizacji nowej ekumenicznej wizji wyrażonej przez Vaticanum II. Niestety , owa nowa ekumeniczna wizja nie jest ani katolicka, ani nie prowadzi do Kościoła katolickiego. Co więcej: zarówno w swej genezie jak i skutkach jest ona w istocie antykatolicka a nawet destrukcyjna dla religii w ogóle.

„Jak to?” - zapytacie jednak. Czyż sam Zbawiciel nie modlił się, aby wszyscy Jego uczniowie stanowili jedno, jak jedno stanowi On sam ze swym Ojcem? Czyż nie powinniśmy koncentrować się raczej na tym, co nas łączy, niż na tym, co nas dzieli? Co jest złego w istnieniu międzywyznaniowej wspólnoty, w której wszyscy żyją w zgodzie, bez waśni i żadnych barier? Co dobrego wynika z uwypuklania wszystkich tych różnic wiary – czy nie moglibyśmy po prostu zapomnieć o tym i iść naprzód? Co złego jest w tej wizji ekumenizmu?

Problem doktrynalny

Zastanówmy się jednak nad całą tą koncepcją wspólnoty międzywyznaniowej i zobaczmy co ona za sobą pociąga. Zgodnie z ideą ekumenizmu rodzaj ludzki, a zwłaszcza chrześcijanie, powinni stanowić jedno, a wszelkie podziały jakie miały miejsce w historii, zwłaszcza podziały w obrębie chrześcijaństwa, stanowią wielkie zgorszenie zarówno dla tych, którzy chrześcijanami nie są, jak i dla samych chrześcijan. Wedle brata Rogera oraz ludzi o podobnych mu przekonaniach ów brak jedności czy też podziały między chrześcijanami stanowią przeszkodę w głoszeniu Ewangelii.

Cóż, nie ulega wątpliwości że nasz Pan i Zbawiciel Jezus Chrystus pragnął, by Jego Kościół był jeden - i rzeczywiście ustanowił dla nas jeden Kościół: „Ty jesteś Piotr - Opoka i na Opoce tej zbuduję Kościół Mój” (Mt 16, 18). Zwróćmy uwagę, że Chrystus Pan mówi tu o jednej opoce – w liczbie pojedynczej oraz o jednym Kościele. Pan Jezus modlił się również za swych Apostołów, by stanowili oni jedno, podobnie jak jedno stanowi On sam ze swym Ojcem Niebieskim:

„Nie tylko za nimi proszę, ale i za tymi, którzy dzięki ich słowu będą wierzyć we Mnie; aby wszyscy stanowili jedno, jak Ty, Ojcze, we Mnie, a Ja w Tobie, aby i oni stanowili w Nas jedno, aby świat uwierzył, żeś Ty Mnie posłał. I także chwałę, którą Mi dałeś, przekazałem im, aby stanowili jedno, tak jak My jedno stanowimy” (J 17, 20-22).

Chrystus Pan podkreśla w sposób szczególny, że mogą oni stanowić jedno jedynie ze względu na swą wiarę oraz dzięki zjednoczeniu z Nim samym. Zbawiciel mówi jednak również o tych, którzy nie uwierzą w Niego i nie będą mieli udziału z Nim, ale zostaną wrzuceni w ogień wieczny. Stwierdza też, że ten kto nie wierzy już został potępiony (Mk 16, 16). Tak więc widzimy, że istnieje pewien naturalny podział na tych którzy wierzą, a niewiernymi, na tych, którzy otrzymają życie wieczne oraz tych, którzy zostaną potępieni. Podział na tych, którzy wchodzą do życia wiecznego oraz tych, którzy są odrzuceni i potępieni ma fundamentalne znaczenie dla samej idei chrześcijaństwa.

Zbawiciel nie obiecał bynajmniej, że wszyscy którzy będą Go podziwiać lub naśladować będą Mu prawdziwie wierni. Co więcej, powiedział nawet, że nie wszyscy spośród tych, którzy mówią „Panie, Panie, wejdą do Królestwa Niebieskiego, ale ten który czyni wolę Ojca Mego, który jest w niebie” (Mt 7, 21). Zbawiciel zaręcza wręcz, że pojawią się zgorszenia, że są one de facto czymś koniecznym dla rodzaju ludzkiego: „Biada światu z powodu zgorszeń! Muszą wprawdzie przyjść zgorszenia, lecz biada człowiekowi, przez którego dokonuje się zgorszenie” (Mt 18, 7).

Chrystus Pan zapowiedział, że będą istniały między ludźmi podziały, jako naturalna konsekwencja dokonywanych przez nich wyborów. Co więcej, zapowiedział nawet, że podziały te pojawią się wewnątrz rodzin:

„Czy myślicie, że przyszedłem dać ziemi pokój? Nie, powiadam wam, lecz rozłam. Odtąd bowiem pięcioro będzie rozdwojonych w jednym domu: troje stanie przeciw dwojgu, a dwoje przeciw trojgu; ojciec przeciw synowi, a syn przeciw ojcu; matka przeciw córce, a córka przeciw matce; teściowa przeciw synowej, a synowa przeciw teściowej” (Łk 12, 51-53).

Tak więc Pan Jezus mówi jasno, iż nie przyszedł by dać nam ziemski pokój, ale raczej by przynieść rodzajowi ludzkiemu pokój z Bogiem: „Pokój zostawiam wam, pokój Mój daję wam. Nie tak jak daje świat, Ja wam daję” (J 14, 27). Mówi nawet bardziej jeszcze jednoznacznie, że nie modli się za świat, ale jedynie za tych, którzy wierzą w Niego: „Ja za nimi proszę, nie proszę za światem, ale za tymi, których Mi dałeś, ponieważ są Twoimi” (J 17, 9).

Wszelkie inicjatywy na rzecz ziemskiego pokoju z konieczności skazane są na niepowodzenie, jako że sam Chrystus go nie pragnie i nie modli się o niego. Pismo Święte stwierdza nawet, że bojowaniem jest żywot człowieka na ziemi (Job 7, 1) – jest wojną toczona przez diabła przeciwko duszom, które pragną uratować się w dzień sądu. Jedynym prawdziwym pokojem jest pokój jaki daje Chrystus, pokój który pochodzi od zwycięstwa nad światem, ciałem oraz szatanem.

Również św. Paweł powtarza to nauczanie Zbawiciela, pisząc iż pomiędzy chrześcijanami pojawią się herezje oraz rozłamy, co więcej – stwierdza nawet, iż jest to czymś koniecznym: „Zresztą nawet muszą być wśród was rozdarcia, żeby się okazało, którzy są wypróbowani” (1Kor 11, 19). Prawda z samej definicji wyklucza wszelki błąd, tak więc przez sam fakt iż ktoś głosi prawdę odrzuca błąd oraz fałsz.

Chrześcijanin nie ma być przyjacielem świata, gdyż sam Chrystus Pan nie wstawia się światem ani nie szuka z nim przyjaźni. Św. Jakub pisze: „Cudzołożnicy, czy nie wiecie, że przyjaźń ze światem jest nieprzyjaźnią z Bogiem? Jeżeli więc ktoś zamierzałby być przyjacielem świata, staje się nieprzyjacielem Boga” (Jkb 4, 4).

Tak więc widzimy, że fundamentalna teza ruchu ekumenicznego, owo dążenie do zjednoczenia wszystkich ludzi w pokoju, musi być nieuchronnie skazane na niepowodzenie i nigdy nie może się urzeczywistnić. Po prostu nie jest to nauka Chrystusa Pana, On sam też niczego takiego nie obiecywał. Zbawiciel zapowiedział nam prześladowania i cierpienia, jakie znosić będziemy musieli dla Jego Imienia, zbawienia zaś dostępujemy jedynie przez Krzyż, a nie dzięki jakiemuś nieokreślonemu pokojowi.

Nawet sam zdrowy rozsądek podpowiada nam, że nie da się zadowolić wszystkich ludzi równocześnie – z konieczności muszą pojawiać się między nimi podziały – nikt bowiem nie jest doskonały.

Pan-Chrześcijaństwo

A jednak mógłby ktoś powiedzieć, że Chrystus Pan prawdziwie obiecywał pokój swym uczniom i modlił się z Apostołami, by pozostali oni zjednoczeni tak, jak On sam zjednoczony jest z Ojcem (J, 17, 21). Podobnie św. Paweł pisze, że Mistyczne Ciało Chrystusa również musi być utrzymywane w jedności przez miłość: „ by nie było rozdwojenia w ciele, lecz żeby poszczególne członki troszczyły się o siebie nawzajem” (1Kor 12, 25). Zbawiciel mówi, że cechą rozpoznawczą Jego uczniów jest właśnie wzajemna miłość: „Po tym wszyscy poznają, żeście uczniami moimi, jeśli będziecie się wzajemnie miłowali” (J 13, 35). Wydawać by się mogło więc, iż winniśmy nieustannie starać się o umacnianie więzi jedności pomiędzy uczniami Chrystusa. Jeśli pokój na świecie jest niemożliwy, czy nie może on istnieć przynajmniej miedzy chrześcijanami?

Główna zasada wspólnoty z Taize brzmi: podkreślajmy raczej to, co nas łączy, zamiast koncentrować się na tym, co nas dzieli. Budujmy wspólnie lepsze społeczeństwo współpracując w tym co nas łączy i pomagajmy sobie wzajemnie stawać się coraz doskonalszymi wyznawcami religii, w których zostaliśmy wychowani. Na takiej właśnie naiwnej idei opiera się cała ta filozofia.

Mortalium animos

Wiemy jednak, drodzy wierni, że jeśli Bóg przemówił do nas (a możemy udowodnić iż tak rzeczywiście było), naszym obowiązkiem jest okazywać posłuszeństwo Bożemu Objawieniu. Zbawiciel założył swój Kościół właśnie po to, by zjednoczyć wszystkie dusze pod swym panowaniem – a Kościół ten jest jeden. Cechę tę wyrażają szczególnie dobitnie słowa św. Pawła: „Jeden Pan, jedna wiara, jeden chrzest” (Ef 4, 5). Tak więc ci, którzy pragną być nazywani chrześcijanami muszą stanowić część owego jednego Kościoła Chrystusowego. Muszą również wyznawać ową jedną wiarę, która pochodzi od Apostołów i podlegać tej samej władzy, o której Chrystus Pan mówi: „ Kto was słucha, Mnie słucha, a kto wami gardzi, Mną gardzi; lecz kto Mną gardzi, gardzi Tym, który Mnie posłał” (Łk 10, 16). Dlatego właśnie człowiek który odłącza się od Kościoła gardzi jasno wyrażoną wolą Zbawiciela i przestaje być w istocie chrześcijaninem, nawet jeśli w dalszym ciągu tak się określa.

Nie można twierdzić, by Kościół katolicki oraz chrześcijanie nie należący do niego mieli ze sobą coś wspólnego – poza pewnymi cechami bardzo powierzchownymi. Z samej definicji protestant różni się od członków Kościoła tym, iż zachowuje swe własne zdanie w kwestiach wiary. Jest protestantem nie dlatego, że ma coś wspólnego z Kościołem, ale dlatego że pragnie się od niego odłączyć i odseparować. Nikt jednak nie dostępuje zbawienia poprzez wiarę w swe własne opinie, ale jedynie wówczas, gdy wiara jego zgodna jest z tym, co przekazał nam nasz Pan i Zbawiciel Jezus Chrystus. Co więcej, różnice zapatrywań pomiędzy różnymi sektami są tak liczne, iż nie sposób przyjąć ich wszystkich równocześnie bez zanegowania zasady niesprzeczności. Katolicy wierzą w siedem sakramentów, jednak w przypadku denominacji protestanckich każda grupa wierzy w inną ich liczbę – a niekiedy negują je w ogóle.

Budowa lepszego społeczeństwa, czy nawet poszukiwanie wzajemnego zrozumienia, wymaga budowania na jasnych i konkretnych prawdach. Na przykład bardzo praktyczne kwestie, jak: co będziemy robili w niedzielę - zależą całkowicie od naszych przekonań. Dla katolików jest to dzień w którym należy powstrzymać się od pracy i iść na Mszę. Wyznawcy innych sekt i denominacji nie wierzą często nawet w Mszę, a niektórzy z nich za dzień odpoczynku uważają sobotę. Jak można zbudować coś spójnego wobec tak sprzecznych przekonań odnośnie obowiązków moralnych?

Nie można też twierdzić, że pewne prawdy wiary są ważniejsze niż inne, tak że można by jedne z nich uwypuklać inne zaś lekceważyć. Kto miałby decydować, co jest bardziej a co mniej ważne? A co ważniejsze - kto dał mu władzę rozstrzygania o ich znaczeniu? Jeśli usunie się Magisterium Kościoła, który posiada dane mu przez Boga upoważnienie do nauczania i sądzenia, pozostanie jedynie anarchia prowadząca do coraz to nowych podziałów. Z samej swej natury Taize nie działa więc na rzecz żadnej jedności – prawda jest wręcz przeciwna, wspólnota ta promuje bowiem wszelkie rodzaje podziałów i wypaczeń prawdziwego nauczania Chrystusa Pana.

Jedynym sposobem, by zaakceptować tę zasadę o różnych stopniach znaczenia doktrynalnego, innymi słowy tezę, iż jedne prawdy wiary są ważniejsze niż inne i możemy dowolnie między nimi wybierać byłoby przyznanie, że wszystkie te doktryny pochodzą tak naprawdę od człowieka i dlatego może je on traktować wedle swej woli. Oznaczałoby to, że wszystkie doktryny różnych wspólnot nie pochodzą w istocie od Chrystusa ale są wytworem ludzkim – a w konsekwencji za opinię ludzką trzeba by uznać nawet doktrynę katolicką.

Gdyby była to prawda, musielibyśmy przyznać, iż obietnica Zbawiciela, iż Jego słowa nie przeminą, że bramy piekielne nie przemogą Jego Kościoła, nie spełniła się. Sama idea jednoczenia różnych denominacji jest niesłychanie destrukcyjna dla całej religii chrześcijańskiej. W istocie niewiele różni się to od ateizmu, który również twierdzi, iż wszystkie wyznania się w istocie wytworami ludzkimi.

Jest nawet czymś gorszym od ateizmu, prowadzi bowiem do pewnego rodzaju schizofrenii i usiłowania godzenia ze sobą opinii całkowicie się wykluczających. Jest to wręcz rodzaj choroby umysłowej – jak bowiem inaczej określić moglibyśmy usiłowanie traktowania każdej opinii jako prawdziwej czy przypisywanie sobie autorytetu samego Boga i decydowanie w co należy wierzyć a w co nie.

Konsekwencje moralne

Zastanówmy się jednak nad kwestią bardziej praktyczną: czy katolicy mogą uczestniczyć w spotkaniach organizowanych przez wspólnotę z Taize oraz promować w jakikolwiek sposób jej działalność?

Po pierwsze zaznaczyć trzeba, że nawet jeśli dałoby się powiedzieć coś dobrego o praktykach, modlitwach czy muzyce wspólnoty z Taize, nie oznaczałoby to jeszcze, iż są to praktyki stosowne dla katolików. Fakt, iż wspólnota ta chwalona była przez kilku papieży nie oznacza jeszcze, że jej praktyki są katolickie.

Powinniśmy również powiedzieć wyraźnie, że wspólnota z Taize nie jest formalnie w jedności z Kościołem katolickim ani z papieżem – co więcej, nie ma wcale takiej intencji. W istocie członkowie jej podkreślają z dumą fakt, że nie są związani z żadną konfesją – uczynili z tego niejako swą cechę charakterystyczną.

Brat Roger zawsze utrzymywał, iż nigdy nie porzucił wiary protestanckiej i nigdy nie uważał się za członka Kościoła katolickiego.

Kodeks Prawa Kanonicznego jasno przedstawia nam obowiązki katolika. Kanon 210 stwierdza, że „wszyscy wierni chrześcijanie muszą starać się prowadzić święte życie oraz przyczyniać się do wzrostu Kościoła oraz jego nieustannego uświęcenia, stosownie do swego stanu życia”. Tak więc chrześcijanom nie każe się działać na rzecz budowy jakiego mętnego i bliżej nieokreślonego „chrześcijaństwa”, ale pracować dla wzrostu Kościoła. Królestwem Bożym jest Kościół – jeden i katolicki. Mamy więc obowiązek pracować dla wzrostu Kościoła katolickiego – przez osobisty przykład i cnotliwe życie.

Nie sposób zrozumieć, w jaki sposób angażowanie się w promowanie bezwyznaniowego, ekumenicznego ruchu miałoby prowadzić do wzrostu Kościoła katolickiego. Taize świadomie unika wszelkich więzów konfesyjnych i nie stara się o formalną jedność z Kościołem.

Musimy też pamiętać, że mamy obowiązek (oraz prawo) zdobywać coraz lepszą znajomość doktryny chrześcijańskiej, a nawet bronić jej publicznie stosownie do naszego stanu życia. Jak jednak można twierdzić, że żyje się wedle doktryny katolickiej oraz głosi się ją i broni, jeśli równocześnie należy się do organizacji, która celowo stara się pomniejszać znaczenie specyficznie katolickich prawd wiary?

Zwłaszcza kapłani mają obowiązek nauczania wiary katolickiej w całej jej integralności, a nie jedynie tych jej punktów, które osobiście uważają za ważne. Trzeba też zauważyć, że pomijanie pewnych elementów doktryny, które mogłyby być „kłopotliwe” czy „trudne do przyjęcia” dla innych jest po prostu nieuczciwością. Z pewnością roztropność duszpasterska wymaga stopniowego doprowadzania innych do przyjęcia całego depozytu wiary, podobnie jak nauczyciel musi do pewnego stopnia dostosować się do zdolności pojmowania swych uczniów – jednak pomijanie pewnych elementów doktryny całkowicie oznaczałoby poważne zaniedbanie obowiązku. Nie można osładzać prawd wiary ani wynikających z niej obowiązków. Rzeczywistość jest nauczycielem znacznie bardziej brutalnym.

Przykładowo: nie wspominanie o konieczności korzystania z sakramentu pokuty tym, którzy popełniają grzech z tego jedynie powodu, iż mogłoby to „urazić ich sumienie” przypomina postępowanie nauczyciela fizyki, który nie nauczałby o grawitacji, ponieważ ludzie mogliby upaść i zrobić sobie krzywdę. To właśnie dzięki nauczaniu ważnych i częstokroć trudnych prawd dusze ratowane są przed katastrofą.

Duszpasterze mają obowiązek nauczać wiary katolickiej, a nie głosić jakieś mętne pan-chrześcijaństwo. Materiały oraz modlitwy wspólnoty z Taize są ze swej natury mętne, dwuznaczne i komponowane w taki sposób, by unikać promowania jakiejś konkretnej denominacji, a zwłaszcza wiary katolickiej. W istocie w szczególny sposób starają się one nie promować właśnie katolicyzmu. W rzeczywistości wspólnota z Taize nie różni się niczym od innych grup protestanckich, które poszukują jedności innej niż ta, która bierze się z wyznawania jedynej prawdziwej wiary.

Tak więc zachęcanie ludzi do wyjazdów do Taize jest de facto zachęcaniem ich, by stali się protestantami. Oznacza zachęcanie ludzi do ignorowania dogmatów wiary, których wyznawanie konieczne jest do zbawienia, nakłaniając ich równocześnie do budowania życia duchowego bez prawdy. Kiedy próbujemy budować życie duchowe bez dogmatów, w najlepszym razie grozi nam popadnięcie w sentymentalizm, w najgorszym zaś w prawdziwy obłęd.

Nie można stać się świętym ignorując równocześnie kwestie doktrynalne. Wszystko co uważamy za dobre pozostaje w relacji do pewnych norm czy standardów wiary – to nasza wiara stanowi fundament dla naszych czynów i to nasza wiara jest początkiem naszego usprawiedliwienia. Traktowanie wszystkich wyznań jednakowo oznacza de facto zanegowanie samego pojęcia prawdy – gdyby bowiem wszystkie religie głosiły różne rzeczy, a równocześnie wszystkie były prawdziwe, wówczas prawda jako taka nie istniałaby, byłaby jedynie słowem pozbawionym jakiegokolwiek znaczenia.

Kiedy czyta się świadectwa ludzi, którzy osobiście jeździli do Taize, uderzają nas w nich przede wszystkim dwa fakty:

Często mówią oni o prostocie życia, o warunkach biwakowych i bezpośrednich kontaktach z innymi ludźmi. Samo to nie jest w sobie złe i częstokroć ludzie uważają, że odbywają w ten sposób jakieś ćwiczenia duchowe, podczas gdy w rzeczywistości odrywają się jedynie na jakiś czas od telewizorów i mają trochę czasu na rozmyślanie w ciszy i milczeniu. Już samo to mogłoby przynieść wielką korzyść rzeszom współczesnej młodzieży, której codzienne życie toczy się w nieustannym hałasie i koncentruje się na rzeczach powierzchownych. Musimy jednak jasno powiedzieć, że nie jest to duchowość ani nawet jej początki – jest to po prostu oderwanie się od zgiełku i prowadzenie bardziej ludzkiego życia przez kilka kolejnych dni.

Można by argumentować, że każda prawdziwa pielgrzymka przynosi te same zbawienne skutki, pozwalając na głębszy kontakt z rzeczywistością. Niebezpieczeństwo Taize polega na tym, że przedstawia ono sam powrót do natury jako rodzaj doświadczenia religijnego, co jest fałszem. Powrót do życia bardziej zgodnego z naturą człowieka jest z pewnością czymś wspaniałym, niekoniecznie zbliża go jednak do Boga. Wielu bałwochwalców jest równocześnie miłośnikami natury.

Inną rzeczą, o której wspominają wszyscy pielgrzymi do Taize, są wykonywane tam pieśni. To właśnie dzięki nim wspólnota ta zyskała w znacznym stopniu swą popularność oraz wpływy. Co jednak ciekawe, jeśli wejdzie się na stronę internetową tej wspólnoty i posłucha owych nagrań odkryje się, że 90 procent z nich wykonywanych jest po łacinie. W większości oparte są one na chorałach gregoriańskich, czyli na śpiewie Kościoła katolickiego. Wiele z nich skomponowanych zostało w stylu szesnastowiecznej muzyki sakralnej. We wielu przypadkach można by nawet mówić o plagiatach – choć autorzy dostosowali te śpiewy w taki sposób, by stały się one bardzie przystępne dla ucha współczesnego człowieka. Trzeba też zauważyć, że brat Alois, jeden z głównych aranżerów tej muzyki, był przed dołączeniem do wspólnoty z Taize katolikiem.

To naprawdę przygnębiające, że dzisiejsza młodzież musi udawać się do Taize by słuchać muzyki, która zaledwie 50 lat temu rozbrzmiewała we wszystkich katolickich kościołach. Obecnie w świątyniach naszych wykonywane są prostackie i banalne kompozycje, mało mające wspólnego z sacrum, nic więc dziwnego, że młodzi ulegają urokowi wykonywanych w Taize pieśni i znajdują w nich pewien rodzaj pokarmu duchowego. Dla tych dusz, zmuszonych żyć na co dzień w jałowej atmosferze nowej Mszy, może to rzeczywiście stanowić pewien urok.

Istnieje pewna legenda o fleciście z Hameln, który muzyką swą ściągnął zgubę na młodzież swego miasta. Istnieje też mit o Orfeuszu, który potrafił oczarować całe stworzenie swą muzyką. Nie ulega wątpliwości, iż muzyka wywiera potężny wpływ na psychikę ludzką. Chorał gregoriański posiada wielką siłę oddziaływania a polifonia sakralna towarzyszyła liturgii katolickiej przez wiele stuleci. Gdyby przywrócono jej należne miejsce młodzi nie musieliby podążać za fletnistą nad przepaść dezorientacji doktrynalnej i łatwo byłoby wyprowadzić ją z mroków ignorancji oraz błędu.

Wiele osób, które były osobiście w Taize pisze również o tym, iż doświadczyły „większej potrzeby poszukiwania i zawierzenia” , co praktyce nie oznacza kompletnie nic. Przez sam fakt, iż wspólnota ta pragnie być międzywyznaniową wyklucza ona jakiekolwiek poszukiwanie głębszego zrozumienia prawd wiary, proponując zamiast tego nieokreślne i niejasne pojęcie ufności i zawierzenia. Ludzie opuszczają Taize pełni entuzjazmu, jednak bez jasnego wyobrażenia o własnych obowiązkach religijnych, a entuzjazm ich szybko znika lub wykorzystywany jest dla różnych podejrzanych celów.

Ostatnią cechą Taize, która jest zdecydowanie niekatolicka, jest mające tam miejsce nadużycie polegające na udzielaniu Komunii św. niekatolikom. Zgodnie z panującą tam praktyką w niedzielę Komunia św. udzielana jest każdemu, kto wierzy iż obecne są w niej Ciało i Krew Pańska, bez względu na wyznanie. Wszystkie te wyznania mają jednak całkowicie różne rozumienie Komunii. Anglikanie postrzegają ją po prostu jako symbol, luteranie uważają, że Chrystus Pan obecny jest wraz z chlebem i winem etc. Twierdzi się, że papież zezwolił na tę praktykę w roku 1986, faktem jest jednak że sam papież osobiście wyraźnie zakazał jej w dokumencie Redemptoris Sacramentum. Bracia z Taize podkreślają też, że Msza sprawowana jest zwłaszcza dla pielgrzymów z krajów Europy Wschodniej, którzy byliby sfrustrowani, gdyby w niedzielę nie mogli w niej uczestniczyć. Jeśli jednak jest to Msza, należy podczas niej przestrzegać katolickiej dyscypliny sakramentalnej. Jest to niestety tylko jedno z wielu nadużyć, jakie
mają miejsce w Taize ze względu na ich rażące lekceważenie przez tą wspólnotę zakazu communicatio in sacris.

Konkluzja

Tak więc konkludując możemy bez wahania stwierdzić, że cały ruch Taize nie jest w żaden sposób katolicki ani nie respektuje doktryny Kościoła, co więcej – nie ma on takiej intencji. Nie tylko praktykuje on indyferentyzm religijny, ale też czynnie go propaguje. W tej sytuacji katolikom absolutnie nie wolno angażować się w tego rodzaju inicjatywy. Taize stanowi ogromne zagrożenie dla wiary katolickiej, promuje bowiem indyferentyzm religijny i w sposób świętokradczy udziela sakramentów. Co grosza, usiłując połączyć ze sobą wszystkie konfesje, propaguje w ten sposób rodzaj religijnej schizofrenii.  Wiele pisało się o Taize przy okazji uroczystości pogrzebowych Jana Pawła II, w których uczestniczył osobiście brat Roger - a nawet otrzymał Komunię św. z rąk ówczesnego kardynała Ratzingera. Niektórzy usprawiedliwiali to twierdząc, że przeszedł on potajemnie na katolicyzm. Jednak on sam natychmiast zdementował te plotki, a wspólnota z Taize energicznie protestowała przeciwko tego rodzaju
sugestiom. Wielu publicystów usiłowało dojść, jaką religię w istocie wyznawał Roger Schutz – ostatecznie jednak jedynym nasuwającym się wnioskiem musi być, że wyznawał on religię stworzoną przez siebie samego, posiadał własną wizję która mało miała wspólnego z tym, co nazywamy wiarą, jako że odpowiadała ona jego własnym pragnieniom, a nie woli Boga.

Hinduiści mówią o tak zwanej „karmie”, będącej rodzajem poetyckiej sprawiedliwości, która przenika wszechświat i w pośredni sposób doprowadza wszystkie rzeczy do pierwotnego ładu. Nie ulega wątpliwości, że sprawiedliwość Boża działa niekiedy w sposób tajemniczy. Brat Roger zmarł w tragicznych okolicznościach, zasztyletowany przez chorą psychiczniekobietę cierpiącą na schizofrenię. Z pewnością nie był on winny jej choroby, jest jednak coś znamiennego w fakcie, iż człowiek nie zdający sobie sprawę ze swych czynów odbiera życie innemu człowiekowi, który nie wie kim w istocie jest. Dla duszy takiej możemy jedynie błagać Boga o miłosierdzie, gdyż faktem jest, iż został on wykorzystany przez hierarchię oraz skażony jej fałszywym ekumenizmem.

Pojednanie jest szlachetnym celem – a tym bardziej pojednanie całego rodzaju ludzkiego. Jest jednak tylko jedna Osoba, która może pojednać nas z Bogiem a poprzez Boga ze wszystkimi innymi – a jest nią nasz Pan i Zbawiciel Jezus Chrystus. Jedynie przez wierność Jego nauce w całej jej integralności możemy dostąpić zbawienia, nie w żaden inny sposób. Podziały między ludźmi mają jedno tylko źródło, a jest nim grzech. Jedynie poprzez sakramenty Chrystusa Pana grzechy te mogą zostać nam odpuszczone, a jedyną arką zbawienia jest Kościół katolicki. Nie może być prawdziwej jedności między ludźmi, aż wszystkie dusze zjednoczone będą z Kościołem, dzięki łasce samego Zbawiciela.

Tak więc, drodzy przyjaciele, nie módlmy się o jakieś nieokreślone i bezsensowne pojednanie, ani o jakiś rodzaj przyszłej międzyludzkiej solidarności, co jest nie tylko absurdalne ale i destrukcyjne dla prawdy, ale raczej o nawrócenie grzeszników, o nawrócenie heretyków oraz powrót zagubionych do owczarni Jezusa Chrystusa – Dobrego Pasterza – który jest drogą, prawdą i życiem.

[Źródło: forum.piusx.org.pl ].