poniedziałek, 5 maja 2014

Żywot Matki Najświętszej po Zmartwychwstaniu (o. Prokop kapucyn, „Żywot Matki Bożej”).






 Żywot Matki Najświętszej po Zmartwychwstaniu 

(o. Prokop kapucyn, „Żywot Matki Bożej”)

Pan Jezus po Zmartwychwstaniu ukazał się najpierw Magdalenie, a potem Piotrowi, i rozeszła się wieść o tym pomiędzy wszystkimi apostołami. Magdalena uszczęśliwiona, przybiegła do Matki Bożej zdać Jej sprawę ze wszystkiego co ją spotkało. Wkrótce nadszedł Piotr z Janem, a w ciągu dnia zaczęli gromadzić się inni apostołowie. Od tej pory w każdym ważniejszym wypadku skupiali się oni około Przenajświętszej Panny. Maryja była rozpromieniona, rozmawiała z każdym najłaskawiej, jednakże często usuwała się na samotność do swego mieszkania. Czyniła to dlatego, aby nie przerywać swoich ćwiczeń bogomyślnych, ale także z tego powodu że prawie cały dzień Pan Jezus był przy Niej i dla Niej widzialny, chociaż dla innych zakryty.
Odchodząc więc na stronę mogła nie tylko cieszyć się Jego widokiem, lecz i z Nim rozmawiać. Jedną bowiem z własności uwielbionego ciała jakie miał wtedy Zbawiciel była i ta, że według woli stawał się On widzialnym dla tych tylko którym chciał się objawić.
Przenajświętsza Panna zauważała i ze zdziwieniem, i ze smutkiem, że Apostołowie po tym wszystkim co zaszło, powinni utwierdzić się najzupełniej w Zmartwychwstanie Pańskie. Jednak oprócz Piotra, któremu już się objawił Pan Jezus, wszyscy inni okazywali powątpiewanie. Pomimo więc szczęścia jakiego wtedy zażywała, a które zdawało się że powinno całą Ją pochłonąć i przynajmniej przez dzień ten jeden oderwać od troszczenia się o drugich — nie mogła jednak patrzeć obojętnie na to zaślepienie dusz wybranych i szczególnie przez Pana Jezusa umiłowanych. Obawiała się nawet, aby to nie naraziło ich zbawienia.
W Wielką Sobotę, gdy podobnie jak teraz zgromadzili się wokół Niej apostołowie słowami pełnymi wiary i namaszczenia, podnosiła ich na duchu i dodawała im odwagi. Lecz czyniła to dlatego, że wtedy nie było na ziemi Zbawiciela, którego ciało spoczywało w grobie, a dusza wstąpiła do Otchłani. Zaś w wielką Niedzielę, nie śmiała już zabierać głosu i dawać nauki apostołom, kiedy mógł to uczynić Sam Pan Jezus. Jemu więc przedstawiając pokornie swoją jakby niespokojność o uczniów Jego okazujących się jeszcze nie dość silnie utwierdzonymi w wierze — prosiła, aby się im objawić raczył i do nich przemówić. Zbawiciel, jak każdej prośbie przez Matkę zaniesionej, tak i tej zadośćuczynić raczył. Niezwłocznie ukazał się dwóm uczniom swoim, Łukaszowi i Kleofasowi, idącym z Jerozolimy do pobliskiego miasteczka Emaus. Oni wróciwszy się z drogi zaraz po tym objawieniu, pośpieszyli do wieczernika, i zgromadzonym tam apostołom opowiedzieli, co ich spotkało. A pod wieczór, gdy ci ostatni w liczbie dziesięciu (jeden tylko Tomasz był wtedy nieobecnym) wraz z Matką Bożą znajdowali się w wieczerniku, Jezus stanął pośród nich i rzekł: „Pokój wam”. Potem w słowach pełnych miłości wymawiał ich niedowiarstwo i zatwardziałość serca, iż tym, którzy Go widzieli apostołowie nie uwierzyli. Następnie dla utwierdzenia ich w wierze o Jego Zmartwychwstaniu, ukazał im ręce i bok przebite. Zacytował z ksiąg Starego Testamentu proroctwa o tym wszystkim co Go spotkało, oświecając ich umysły w sposób szczególny, aby to zrozumieli; mówi bowiem Ewangelia: „Wtedy otworzył im zmysł, aby zrozumieli pismo.

Pan Jezus po zmartwychwstaniu przebywał na ziemi jeszcze 40 dni, po których wstąpił do niebios. Przez ten czas często objawiał się uczniom i miewał do nauki. Wszakże, nie należy wątpić, że najczęściej uszczęśliwiał swoją obecnością i rozmową Matkę Przenajświętszą. Z kilku bowiem powodów mógł to czynić. Najpierw z miłości i uszanowania od najdoskonalszego Syna, od którego się to Matce należało. Po drugie, aby Ją, która najwięcej przebolała przy jego męce i śmierci i najwięcej za Nim tęskniła, gdy przez trzy dni pozostawał w grobie, tą pociechą częściej niż innych obdarzał. Po trzecie, bo mając się przez wniebowstąpienie rozstać się z Nią już na bardzo długo i osierocić po sobie, gdy był dla Niej i Synem, i Ojcem, i Oblubieńcem, pragnął aby, dokąd jeszcze jest On na ziemi, jak najczęściej obecnością się Jego nacieszyć mogła.
Takie więc mógł mieć Pan Jezus powody do częstego obcowania z  Matką, a to przez wzgląd na Nią samą. Lecz i osobiste, że się tak wyrażę, miał do tego pobudki, a to i jako człowiek, to jest Syn Maryi, i jako Zbawiciel, to jest Syn Boży. Przez cały czas swego życia czynnego, Pan Jezus bardzo często pozbawiał się pociechy przystawania z Matką, bo Go pochłaniały prace apostolskie, i jak we wszystkim tak i w tym chciał On nas własnym przykładem nauczyć, że z uczuć najświętszych, z przywiązania najgodziwszego, z uciech najniewinniejszych, powinniśmy czynić ofiarę, gdy idzie o spełnienie obowiązków naszego stanu lub powołania.
Uczył nas jak we wszystkim tak i tym, umartwiania się, gdy tego potrzeba zachodzi, w rzeczach najzupełniej dozwolonych. Lecz po zmartwychwstaniu, gdy Jego człowieczeństwo, Jego natura ludzka została uwielbioną, a więc żadne do niej umartwienia już prawa i przystępu mieć nic mogły, dlaczego miał swojemu Sercu synowskiemu, odmawiać pociechy jak najczęstszego przebywania z Matką, dopóki tu z Nią razem był jeszcze na ziemi? Ta pociecha, jak wszelkie inne święte i godziwe, należała się Jemu jako Synowi, i tej się pozbawić nie mógł.

Częstego przebywania Jezusa z Maryja wymagała niejako Jego natura ludzka, nie tylko jako Syna, lecz i jako człowieka, a Człowieka-Boga, tj. człowieka najświętszego, najrozumniejszego, najświatlejszego, najbystrzejszego, jaki był i kiedykolwiek będzie. Bo przecież bardzo trafnie przysłowie łacińskie mówi: „Similis simili gaudet”, to znaczy, że każdemu najmilej jest przebywać z osobami co do usposobienia, wykształcenia, bystrości umysłu, prawości charakteru jemu najbardziej podobnymi. Zaś z ludzi, jak nigdy tak i wtedy, nie było i być nie mogło nikogo, podobnego Jezusowi, jak Jego Matka Przenajświętsza. Z tego powodu z Nią najmilej Mu było przystawać, i tego z pobudek wyżej wymienionych nie mógł sobie odmawiać.
Jako Zbawiciel, jako założyciel Kościoła Świętego, także miał powody, przez czas swojego pobytu na ziemi od zmartwychwstania do wniebowstąpienia, jak najczęściej z Maryją przebywać i z Nią jak najdłużej rozmawiać. Przez ten właśnie czas, Zbawiciel pozostawił apostołom najważniejsze, najpotrzebniejsze polecenia, dotyczące ustanowienia, rozszerzenia i rządzenia Kościołem. Z tych nauk wiernie przez uczniów  Chrystusowych przechowywanych, czerpał i czerpie ciągle Kościół to, co nazywamy jego tradycją, jego ustnym podaniem. I powiernikami tych wielkich skarbów, uczynił Pan Jezus apostołów póki żyć mieli, a po ich śmierci ich prawych z kolei następców. Lecz wiemy że po wniebowstąpieniu Pańskim, apostołowie. jak tylko Kościół zaczął się szerzyć, dla rozwiązania najważniejszych i najtrudniejszych wątpliwości, dotyczących jego zarządu, uciekali się do Matki Przenajświętszej, dopóki była na ziemi. Święty Ambroży powiada, że uważali Ją jakby za żywy wykład Ewangelii. Nie wątpili, że nikt z ludzi lepiej od Niej nie mógł być przejętym duchem nauki Zbawiciela, nikt ściślej wtajemniczonym w najgłębsze jej tajemnice, nikt lepiej i trafniej jak Ona nie był w stanie stosować zasad nauki tak do życia każdego chrześcijanina, jak i do położenia całego Kościoła w świecie.
Wiedząc tedy Pan Jezus, że Maryja, po Jego odejściu do nieba, będzie jakby w Jego zastępstwie mistrzynią Apostołów samych, i z tego powodu z Nią najwięcej przebywał i najdłużej rozmawiał. Wtedy to bowiem udzielał Jej potrzebnych do godnego spełnienia tego postanowienia. Jej to najwięcej udzielał wskazówek, nauk i do najgłębszych tajemnic objawionej wiary przypuścił.

Trzeba pamiętać, że jeszcze wtedy apostołowie nie byli zdolnymi dobrze pojmować wyższych zadań religijnych; dopiero po zesłaniu na nich Ducha Świętego, co nastąpiło później, stali się oni na zawsze głównymi filarami dla całego Kościoła. Wszak wiadomo, że przed tą chwilą, pewnego razu Pan Jezus tak do nich powiedział: „Jeszcze mam wiele wam mówić, ale teraz znieść nie możecie, lecz gdy przyjdzie Duch prawdy, nauczy was”. Maryja już wtedy jak zawsze była pełnią Ducha Świętego; już Go posiadała w takiej obfitości, w jakiej nie posiadali Go wszyscy nawet razem wzięci apostołowie gdy w wieczerniku zstąpił na nich widzialnie. Ona więc jedna była zdolną pojmować najwyższe, najgłębsze nauki Zbawiciela, jakie chciał po zmartwychwstaniu a przed wniebowstąpieniem, dla Kościoła przez Niego założonego pozostawić. I z tego więc powodu najczęściej z Nią przebywał.
A jakże więc wtedy wzniosłe, jak święte pomiędzy Jezusem a Maryją toczyły sic; rozmowy. Przez nie to, można powiedzieć, została Ona tak oświecona na umyśle co się tyczy najgłębszych prawd wiary, najtrudniejszych do zrozumienia tajemnic życia wewnętrznego, najważniejszych zasad życia chrześcijańskiego, najwznioślejszych zasad wyższej bogomyślności — słowem, tak wzbogaconą
została wiedzą teologiczną, nauki o Bogu i stosunków z Nią duszy ludzkiej, że pod tym względem przewyższała wszystkich najgenialniejszych doktorów Kościoła, najbardziej uczonych teologów, najgłębszych mistyków, najbieglejszych przewodników duchowych.
Maryja doznawała wielkiego szczęścia z obecności przy Niej Jej Syna i Boga, z wpatrywania się w Niego i kierowania ku Niemu aktów miłości. Wszystkie te łaski, jakie odbierała przez oświecania na umyśle wskutek długich rozmów z Jezusem, obracała na Ona zużytkowanie głównie na to, aby coraz głębiej Go uwielbić, coraz wyżej wznosić się w pojmowaniu Jego wielkości jako Boga, coraz lepiej oceniać Jego niepojętą miłość ku ludziom, i coraz żywszą przejmować się ku Niemu wdzięcznością za to wszystko co w szczególności dla Niej Samej uczynił i czynić nie przestaje. Słowem, Maryja w tych obcowaniach z Boskim Synem swoim, zażywała już tu na ziemi, choć nie w całej pełni, tego szczęścia, jakie Ją w niebie czekało.

Pan Jezus objawiając się Maryi od zmartwychwstania do wniebowstąpienia, za każdym razem okazywał się Jej, bez żadnego porównania piękniejszym, Bóstwem swoim cudowniej jaśniejącym, aniżeli gdy objawiał się apostołom lub innym osobom, a nawet kiedy przemienił się na górze Tabor. Albowiem uwielbione już po zmartwychwstaniu, a  przyobleczone w chwałę niebieską ciało Zbawiciela i tę miało własność, że Pan Jezus według woli, dla jednych mógł się okazywać w większej świetności i chwale, dla innych w mniejszej, albo też dla tamże obecnych wcale był niewidzialnym. Oprócz Matki Bożej, Magdaleny, apostołów, znacznej już wtedy liczby uczniów Pańskich i wielu niewiast świętych, dla wszystkich innych mieszkańców jerozolimskich był On przez cały ten czas do wniebowstąpienia niewidzialnym. Gdy wtedy według swojej woli okazywał się dla jednych mniejszą, dla drugich większą chwałą niebieską otoczonym, czyż możemy wątpić, że Przenajświętszej i Najdroższej Matce swojej objawiał się najwyższą jaśniejącym pięknością. Syn Boży posiadając ciało uwielbione, a nawiedzając Najdroższą Matkę swoją, najmilszą Oblubienicę Ducha Świętego, najwierniejszą mu duszę, okazywał się Jej w najświetniejszych szatach swego człowieczeństwa, w najwyższym blasku majestatu swego Bóstwa, o ile tylko na taki może zapatrywać się dusza jeszcze w ciele żyjąca.

W niebie nie wszystkie dusze wybrane w jednakowym stopniu widzą człowieczeństwo Syna Bożego. Podobnie nie w równym stopniu zażywają szczęścia w poznawaniu wielkości i chwały Jego Bóstwa. Zależy to od stopnia miłości jaką Go tu na ziemi za życia obdarzali. Otóż, coś podobnego zachodziło i w objawieniach się różnym osobom Pana Jezusa w ciele uwielbionym jakie miał po zmartwychwstaniu. Im Go ktoś więcej miłował, tym się On świetniejszym dla niego okazywał, tym cudowniej Bóstwem jaśniejący.
A że Maryja miłowała Go tak jak Go nikt nie tylko z ludzi, ale i z aniołów i archaniołów miłować nic mógł, więc Jej okazywał się On najpiękniejszym: Jej dane było cieszyć się i zachwycać chwalą Jego człowieczeństwa uwielbionego w stopniu najwyższym, jakim jest to możliwe dla duszy jeszcze z więzów ciała niewyswobodzonej. Nic ma wątpliwości, że te czterdzieści dni od zmartwychwstania do wniebowstąpienia Pańskiego, były to dni najszczęśliwsze z całego żyda Przenajświętszej Panny. Jeśli jakby niebem na ziemi były dla Niej niegdyś lata spędzone w Nazarecie, kiedy Zbawiciel ukryty przed światem, dla Niej tylko był jawnym i przy Niej ciągle przebywał, czymże były te znowu chwile o których mówimy! W Nazarecie cieszyła się także Jego obecnością, to prawda, a obecność Jezusa najwyższą jest pociechą; lecz tam widziała Go wystawionego na wszystkie trudy, upokorzenia, przykrości życia ubogiego i pracowitego. A teraz, ciesząc się też Jego obecnością, patrzyła na Syna jaśniejącego chwałą i żadnych już trudów, przykrości, nędz tego życia doznać niemogącego. Wtedy każdy dzień, każda godzina, każda chwila, zbliżała czas w którym Jezus miał stać się celem najzaciętszej złości ludzkiej, i w końcu mękę najcięższą i śmierć okrutną ponieść, i o tym dobrze wiedziała. A teraz już o nic podobnego dla Niego obawiać się nie mogła: owszem pewną była że każda chwila przybliża chwilę Jego triumfu najwyższego. Prędko też i bardzo prędko ubiegły dla Maryi te dni czterdzieści, jak ubiegają zwykle dni pomyślności: i trzeba Jej będzie znowu rozstać się z Synem, a gdy On wróci do nieba, długo i długo tęsknić za Nim na tej biednej ziemi! 


   [Źródło: http://militia-immaculatae.org/